Smaki Nowego Jorku – dzień
W lodówce mojej skromnie, ale to celowe. Nie jestem tu po to, aby jadać w mieszkaniu.
Nieopodal mojego mieszkania odkryłem knajpkę, w której podają tzw. lunch boat. Zaciekawiony wszedłem i zamówiłem sobie to, co najbardziej polecają.
Trochę zdziwiłem się, że kelnerka przyniosła mi na półmisku… widelec. Odpowiedziałem grzecznie, że nie będę go potrzebował, ufając przy tym, że za chwilę nie poda mi keczupu.
Amerykanom chyba nikt nie powiedział, że sushi można jeść zarówno pałeczkami jak i ręką.
Pastis. Miejsce to powinno być znane wielbicielom serialu „Seks w wielkim mieście”. Położone w dolnej części Manhattanu w dzielnicy, która kiedyś była bardzo biedna, a teraz stała się symbolem lansu. Kilka razy zachodziłem w tamte rejony, bo wszystkie knajpki podawały doskonałe przekąski. Na zdjęciu bułka z czterema rodzajami sera. Nie dam głowy, czy jadłem ją w Pastis czy może tuż obok, bo już mi się mylą te miejsca. W każdym razie – chciałbym kiedyś umieć robić smaczną bułkę tylko z samym serem.
Przedwczoraj spędziłem dobre półtorej godziny spacerując wzdłuż środkowego Manhattanu w poszukiwaniu fajnego miejsca z sandwiczami. Nic mi nie pasowało, bo albo lokale były puste (a pustych się unika) albo zaniedbane (takich się nie unika, ale dziś wolałem coś eleganckiego). Niestety nie znalazłem wymarzonego, wstąpiłem do pierwszego lepszego. Zamówienie, jak zwykle, na bułkę, którą proponuje kucharz.
To nie było niesmaczne, bo tutejsi chętnie tu bywają, ale taka skromna ta bułka. Może się czepiam i nie doceniam kunsztu.
W drodze do Central Park wszedłem do galerii handlowej. 2 lata temu mieściła się w niej księgarnia Borders. Księgarnie są jednym z głównych powodów mojego pobytu w NYC.
Niestety Borders splajtowało, ale trafiłem na ciastkarnie. Ciastko w parku – temu się nie odmawia.
Padło na tartę czekoladową. Wygląda smacznie, była smaczna, ale tak przesłodzona, że musiałem popić colą.
Lubię iść pierwszy raz ulicą w nieznanym kierunku i usiąść na obiad w lokalu, który urzeknie mnie jakimś szczegółem.
Ten zachęcił mnie napisem, że mają najlepszego burgera w mieście (jak 100 innych knajp).
Bułkę podano z serem i jajkiem. Niezła kompozycja, natomiast humor popsuły mi słodkie frytki. Jeśli nigdy ich nie jedliście, nie jedzcie.
Kolejny lokal poleciła mi Magda, o której wspominałem wam w pierwszym lub drugim tekście z NYC. Magda jest cudowną kobietą, ma wspaniałego męża i nigdy nie polecę ponownie do Nowego Jorku, jeśli nie będę miał pewności, że znowu się mną zaopiekują. Zginąłbym marnie, gdyby nie ich wielokrotna pomoc w różnych pozornie błahych sprawach.
– Chcę klimatycznego miejsca. Zero lansu.
– Cafe Mogador.
– Brzmi zachęcająco. Gdzie to?
– East Village. St. Mark’s.
Idealnie!
Nie jestem w stanie powiedzieć wam, co jadłem. Jeśli ktoś rozpozna to danie, proszę o informację. W każdym razie to historyczne zdjęcie, bowiem prawdopodobnie pierwszy raz zjadłem obiad bezmięsny. I nawet mi smakowało. No gołym okiem widać, że kucharz zna się na rzeczy.
Tę białą papkę smaruje się na bułce i zjada:)
Proszę państwa, oto pierwsze w życiu ostrygi Jasona.
Nie udając, że umiem to jeść, poprosiłem kelnerkę o instrukcję.
– Tu pan bierze ostrygę, widelcem odkraja przyklejone do muszli mięso, dodaje do niej trochę tego białego, trochę tego czerwonego i tego czerwonego też trochę. Następnie do ust i siorbiąc połyka całość.
– Świetnie. Jeśli mam połknąć całość, to jak poznam smak?
– Niektórzy podobno lubią to przeżuć.
– Skarbie, mów mi „niektórzy”. Mam taki głupi zwyczaj, że jak coś jem, to wolę wiedzieć jak to smakuje.
Taco Bell. Mój jedyny kontakt z klasycznym fast foodem. Zjedzony w drodze do Newark na walkę Tomka Adamka, której fotorelację opisałem na drugim blogu. Taco Bell nigdy nie przyjmie się w Polsce. U nas nie ma kultury jedzenia meksykańskich potraw, a szkoda, bo to świetna kuchnia. Fast food jak fast food. Trzy różne dania, w tym dwa takie jak widać na zdjęciu i jedno buritto pełne zmielonego mięsa i sera. Smakował tak, jak wyglądał.
Od samego początku pobytu nie byłem w ani jednym miejscu, z którego wyszedłbym niezadowolony. Oni tutaj wiedzą, jak przyrządzać dobre dania i dbać o klienta. Wiedzą też, jak dbać o swoje interesy, bo w niektórych restauracjach doliczany jest 20 proc. napiwek. Coś, co w Polsce nie jest mile widziane. Przydałby się u nas zwyczaj podawania wody każdemu, kto siądzie przy stoliku. To nic nie kosztuje. Przydałby się też zwyczaj podawania coli w większych kubkach. W Nowym Jorku nie widziałem nigdzie szklanki 200 ml. Tutaj nikt nie robi drobnych oszczędności i jeśli już coś zamawiasz, to masz pewność, że dadzą ci odpowiednią ilość picia, frytek lub sałatki. Odpowiednią, czyli zbyt dużą, ale lepiej nie zjeść i zostawić niż zjeść i być głodnym.